• Profesor Franciszek Leja – nestor polskiej matematyki​​​​​​​​​​​​​​​​​​​​​

        Profesor Franciszek Leja urodził się 27 stycznia 1885 roku w Grodzisku Górnym, w rodzinie chłopskiej. Tutaj spędził dzieciństwo i chodził do trzyletniej szkoły ludowej w Miasteczku. Czwartą klasę ukończył w Leżajsku. W 1896 roku po zdaniu egzaminu został przyjęty do gimnazjum w Jarosławiu. Uczył się bardzo dobrze, szczególne postępy osiągnął w matematyce. Udzielał korepetycji starszym kolegom. Zaangażował się w działalność tajnej organizacji niepodległościowej, za co był ukarany przez władze szkolne. W 1904 roku zdał maturę i zapisał się na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu we Lwowie, aby studiować  matematykę, fizykę i filozofię. Nauka była płatna. Środki finansowe otrzymywane z domu i stypendium im. ks Kaczorowskiego (20 koron), które ówczesny proboszcz grodziski k. Feliks Świerczyński postanowił nadal mu wypłacać nie wystarczyły. Dlatego aby ukończyć studia podejmował różne prace zarobkowe. W 1909 roku zdał egzamin na nauczyciela matematyki i fizyki w szkołach średnich. Jesienią zgłosił się do wojska, z którego wkrótce został zwolniony ze względu na stan zdrowia. Od Rady Krajowej szkolnej we Lwowie otrzymał nominację na zastępcę nauczyciela matematyki i fizyki w gimnazjum w Drohobyczu. Jednak zrezygnował z tej propozycji. Chciał się nadal uczyć, dlatego praca w mieście uniwersyteckim była najbardziej pożądana. Władze zmieniły decyzję i w kwietniu 1909 roku powierzyły mu funkcję „suplentury” w IV Gimnazjum w Krakowie. W czerwcu 1911 roku został przeniesiony do Bochni. Dyrektor tego gimnazjum corocznie wydawał sprawozdanie z działalności szkoły. I wtedy po raz pierwszy ukazał się artykuł prof. Franciszka Leji pt. „Pierwsze zasady geometrii nieeuklidesowej”. Tym artykułem zwrócił na siebie uwagę środowiska matematycznego Krakowa. Zaproponowano mu roczne stypendium Akademii Umiejętności za granicą. W tym czasie wysoki poziom matematyki był we Francji i w Niemczech. Profesor wyjechał do Francji już we wrześniu 1912 roku. W Paryżu był częstym gościem na czwartkowych herbatkach u Władysława Mickiewicza (syna Adama Mickiewicza). Poznał wtedy wielu wybitnych Polaków, m.in., Józefa Ujejskiego, Stanisława Kota. Prywatnie z ciekawości pojechał do Londynu i wysłuchał kilku wykładów matematycznych.

                    W czerwcu 1913 roku powrócił do Krakowa. Podjął pracę w V Gimnazjum w Krakowie, równocześnie został asystentem przy Katedrze Matematyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rozpoczął gromadzenie materiałów do napisania pracy doktorskiej na temat zastosowania teorii grup ciągłych do rozwiązywania równań różniczkowych. Wybuchła I wojna światowa. Młody profesor wstąpił do Legionu Lwowskiego Wschodniego. Ale po odmówieniu złożenia przysięgi na wierność Austro - Węgrom wycofał się z wojska.

                    Pracę doktorską obronił w czerwcu 1916 roku. Brał aktywny udział w działalności środowiska matematyków krakowskich. Owocem tych spotkań było założenie w kwietniu 1919 roku Towarzystwa Matematycznego, które potem rozszerzyło swoją działalność na całą Polskę jako Polskie Towarzystwo Matematyczne. W 1922 roku uzyskał tytuł docenta matematyki. Otrzymał propozycję objęcia Katedry Matematyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu lub na Politechnice w Warszawie. Wyjechał do Warszawy i pracował tam do 1937 roku. Po powrocie do Krakowa objął Katedrę Matematyki na UJ. Nawiązał współpracę naukową ze znanymi matematykami z Włoch, Niemiec i Francji. Wybuch II wojny światowej zastał go w Krakowie. Prof. Franciszek Leja był aresztowany w słynnej akcji przygotowanej przez szefa krakowskiego gestapo Mullera w dniu 6 listopada 1939 roku i wraz z innymi profesorami wywieziony do obozu Sachsenhausen. Po interwencji międzynarodowych środowisk intelektualnych zwolniono starszych profesorów w marcu 1940 roku. Prof. Franciszek Leja powrócił do Krakowa dopiero w maju. Władze niemieckie pozwoliły mu na przyjazd do Grodziska i poddały jego osobę pod nadzór policyjny. Pomimo to spotykał się z niektórymi studentami i egzaminował ich. Po wojnie powrócił do Krakowa i podjął intensywną pracę naukową. W 1947 roku został wydany jego podręcznik „Rachunek różniczkowy i całkowy” przeznaczony dla studentów I roku. W 1955 roku ukazał się podręcznik „Geometria analityczna”. W 1955 roku PWN wydało „Teorie funkcji analitycznych”, a w 1964 roku „Funkcje zespolone”. Profesor wygłaszał w języku francuskim i angielskim referaty naukowe na Międzynarodowej Konferencji w Helsinkach w 1957 roku i na Międzynarodowym Kongresie Matematyków w Edynburgu w 1958 roku. Pełnił funkcję Kierownika  Katedry Funkcji Analitycznych Działu Funkcji Analitycznych Instytutu Matematyki Polskiej Akademii Nauk. Współpracował z wieloma zagranicznymi instytutami matematycznymi. Był członkiem korespondentem Akademii Nauk w Limie. Publikował swe prace w zagranicznych pismach naukowych, np.: we francuskim Bulletin des Sciences Mathematiques. W 1961 roku był laureatem nagrody państwowej I stopnia. W 1966 roku otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu w Łodzi. W uznaniu zasług dla rozwoju polskiej matematyki otrzymał wiele najwyższych odznaczeń państwowych. Był wielkim społecznikiem. W  rodzinnej miejscowości był współzałożycielem Orkiestry Włościańskiej, Kasy Stefczyka i teatru. Wspierał finansowo wszelkie inicjatywy społeczne, pomagał zdolnym studentom. Z własnych środków ustanowił nagrodę pieniężną przyznawaną corocznie najzdolniejszym studentom i młodym pracownikom naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego.

                    Zmarł 11 października 1979 roku. Profesor Franciszek Leja został pochowany zgodnie z życzeniem, na cmentarzu parafialnym w Grodzisku Dolnym. Na płycie nagrobkowej umieszczono następujący tekst:

         

        Wielkiej Sławy Matematyk

        Profesor

        Uniwersytetu Jagiellońskiego

        Jagiellońskiego Politechniki Warszawskiej

        Współtwórca

        Polskiego Towarzystwa Matematycznego

        Nauce dał nowe metody i pojęcia,

        Studentom znakomite podręczniki.

        Grodzisku chwałę przyniósł.

        Tu wyrósł i tu chciał spocząć.

        Opracował mgr Bogumił Pempuś

         

         

         

        Wspomnienie o profesorze Franciszku Leji

        Wandy Ottenbreit

        Dziadek

         

          Sto lat temu, 27 stycznia 1885 roku urodził się we wsi Grodzisko Górne, położonej między Leżajskiem a Przeworskiem, człowiek, którego nazwisko dobrze jest znane tysiącom matematyków na całym świecie, a dziesiątkom tysięcy ludzi w Polsce. Następne tysiące studentów będą jeszcze pewnie przez wiele lat korzystać z jego doskonałych podręczników.

                    Dzisiejszym studentom droga profesora Leji do katedry uniwersyteckiej wyda się bardzo trudna. Był jednym z siedmiorga dzieci w niezamożnej rodzinie chłopskiej. Gimnazjum ukończył dzięki prywatnemu stypendium proboszcza grodziskiego i własnym zarobkom, udzielając korepetycji. Z korepetycji też i dorywczych prac utrzymywał się w czasie studiów na Uniwersytecie Lwowskim. Pracował potem jako nauczyciel w gimnazjum w Krakowie i w Bochni i nadal sam studiował matematykę wyższą, ponieważ ówczesny program studiów uniwersyteckich (obejmujących matematykę i fizykę jedynie w zakresie potrzebnym dla nauczycieli) był bardzo wąski, a ilość godzin wykładów i ćwiczeń niewielka. Ukazała się wówczas jego rozprawka „Pierwsze zasady geometrii nieeuklidesowej”, która zwróciła uwagę jednego z profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wystarał się on o stypendium Akademii Umiejętności dla młodego, zdolnego matematyka, umożliwiające mu roczne studia w Paryżu. Po powrocie Franciszek Leja oprócz pracy w gimnazjum zaczął również pracę jako asystent przy Katedrach Matematyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od tego czasu jedynie dwie wojny światowe przerywały jego pracę na wyższych uczelniach. Po pierwszej z nich został profesorem nadzwyczajnym Politechniki Warszawskiej, z której przeniósł się w 1936 roku znów do Krakowa, gdzie już pracował do końca życia, jako profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, a po drugiej wojnie światowej organizator i dyrektor Instytutu Matematycznego UJ, działacz Polskiego Towarzystwa Matematycznego i redaktor jego Rocznika, a także organizator i kierownik Działu Funkcji Analitycznych Państwowego Instytutu Matematycznego (obecnie Instytut Matematyczny PAN).

                    Kiedy bezpośrednio po wojnie rozpoczynałam studia matematyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, profesor Leja był dla nas, studentów pierwszego roku, kimś stojącym niezmiernie daleko i wysoko. Stykaliśmy się z nim wyłącznie jako z wykładowcą. Przychodził na wykład zawsze ubrany niezwykle starannie (jak angielski lord, stwierdziła jedna z moich koleżanek), co w owych czasach drewniaków i cerowanych swetrów było czymś niezwykłym. Przynosił ze sobą kilka kartek z zeszytu, zapisanych gęsto drobnym, czytelnym pismem. Układał je starannie na katedrze, a raczej na tym co w owych powojennych czasach zastępowało katedrę, ubierał okulary i biorąc ze stolika po jednej kartce odczytywał z niej tekst wykładu i przepisywał na tablicy wzory. Na początku zapowiedział nam, byśmy go pytali o rzeczy dla nas niezrozumiałe i wątpliwe, a także zwracali uwagę na błędy. Ale profesor był takim autorytetem, że nikt mu nie śmiał przerywać i o nic zapytać. Prawdę powiedziawszy, największą wątpliwość budziły w nas te karteczki. Czyżby staruszek (miał już wówczas sześćdziesiąt lat) nie był pewny swej pamięci? Dopiero dużo później, już jako asystentka, dowiedziałam się od profesora, że w ten sposób chciał „wypróbować” swój przygotowywany do druku podręcznik.

                    Krążyły słuchy, że profesor Leja jest straszną „piłą” na egzaminie, że pyta każdego co najmniej godzinę, z całego materiału – i że trzeba umieć wszystko. Wpadka przy jednym dowodzie, nieznajomość jednego twierdzenia, to już była ocena niedostateczna. Okazało się później, że nie było aż tak źle, ale rzeczywiście profesor był wymagający. Obawiam się, że przy obecnym trybie zdawania egzaminów nie zdałby u niego prawie nikt.

                    Tak się złożyło, że nasz rocznik chodził na seminarium z teorii funkcji analitycznych u profesora Leji. Oznaczało to automatycznie, że u niego będzie się pisać pracę magisterską. Oczywiście można było wybrać inny dział matematyki i innego promotora, już bez przygotowania na seminarium i koledzy mnie na to namawiali. „U Dziadka nie masz szans” – mówili- „on jest wrogiem kobiet. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie była u niego asystentką”. Nie była to prawda, były, ale nie wiedzieliśmy o tym. Zaryzykowałam.

                    I tak się stało, że po pewnym czasie przezwisko profesora „Dziadek” nabrało dla nas szczególnie ciepłego znaczenia. Nie było łatwo docenić tego człowieka, tak zdumiewająco skromnego i dobrego. Nie wiem, ile zrobił dla innych, ale wiem, co zrobił dla mnie. Nauczył mnie kochać matematykę, tak jak on ją kochał. Nauczył mnie uczyć się i uczyć innych. Nauczył mnie, jak pisać. Kiedy przyniosłam mu moją pracę magisterską, liczącą około czterystu stron, powiedział tylko: „Proszę to napisać dwa razy krócej”. On sam był mistrzem krótkiego, jasnego wypowiadania się i tego samego żądał od swoich uczniów. Ale nauczył mnie także rzeczy znacznie ważniejszej – stał się dla mnie wzorem sprawiedliwości i dobroci. Kiedy dzisiaj studenci nazywają mnie Babcią, mam nadzieję, że brzmi to choć w połowie tak ciepło jak dla mnie brzmiało- Dziadek. Dziadek wystarał się o stypendium naukowe dla mnie, Dziadek załatwił przejściową pracę, nim przyznano Instytutowi obiecany mi etat asystenta. Bez żadnych próśb z mojej strony, z własnej inicjatywy. Był nie tylko opiekunem naukowym, ale po prostu opiekunem swoich uczniów. Cieszył się każdym najmniejszym osiągnięciem, zamieszczał w swoich podręcznikach i artykułach nasze skromne wyniki z zacytowaniem wszystkich nazwisk. A przecież w każdej z tych prac i temat, i często pomysły sposobu rozwiązania pochodziły od niego.

                    Był człowiekiem niezmiernie pracowitym i obowiązkowym i tego samego wymagał od innych. Kiedy ukazała się moja powieść dla dzieci, zaniosłam jeden egzemplarz kochanemu Dziadkowi. I nasłuchałam się wtedy za wszystkie czasy: jak można tracić czas na takie głupstwa, żebym się już nigdy nie odważyła – i tak dalej. I pierwszy i jedyny raz powiedział wtedy do mnie „kochane dziecko”. Zbyt go wzburzyło, że to „kochane dziecko” zdradza królową matematykę dla rzeczy nieważnych, tak bardzo, że zapomniał o swych nienagannych manierach.

                    Moi – równie już starzy, jak ja – koledzy mówią, ze wdałam się w Dziadka. Na pewno nie w pracy naukowej, w której przeszkodziła mi długoletnia choroba, i co tu ukrywać, wychowanie siedmiorga dzieci. On miał osiągnięcia na skalę światową, sto prac naukowych opublikowanych, artykuły i podręczniki. Ale podobno wykładam podobnie jak on i jak on przełamuję papierosy na pół i palę w lufce.

                    Chciałabym, żeby tak było, ale to nie jest możliwe. Dziadek był człowiekiem zdumiewającym. Trzeba było bardzo chcieć, żeby się czegoś o nim dowiedzieć. Łatwo było sprawdzić, że miał równie jak on kochaną i miłą żonę, a w jego cichym i spokojnym mieszkaniu jest również jakiś „siostrzeniec”. Wiem, że wychował i wykształcił kolejno trzech chłopców ze swojej rodzinnej wsi, ale wiem to dzisiaj. Wtedy domyślaliśmy się tylko, że jako bezdzietni państwo Lejowie adoptowali jakiegoś chłopca. Wszystko to było takie ciche, bez rozgłosu, jak i pomoc Dziadka dla najzdolniejszych studentów.

                    Ile razy przychodziłam do niego, zawsze zastawałam go przy pracy. W Instytucie zawsze nad papierami „urzędowymi”, szczególnie wtedy, gdy był równocześnie dziekanem; w domu nad kartkami rękopisów, przy biurku założonymi książkami. Ale czas dla mnie miał zawsze, nigdy nie usłyszałam „proszę przyjść do mnie jutro, dzisiaj jestem bardzo zajęty”. Jak on to robił? Rozumiem, że wykorzystując swój czas do maksimum, szanował także czas innych. I ja się o to staram, ale jakże mi daleko do Dziadka!

                    Zdawało mi się zawsze, że Dziadek żyje tylko dla matematyki. Dopiero po przyjeździe do Rzeszowa dowiedziałam się, ile zrobił dla swojej rodzinnej wsi. Jak zwykle on – cicho, bez rozgłosu. Wiem o tym od innych z kilku słów w opublikowanym po śmierci profesora życiorysie, więc nie będę o tym pisać. Zostawiam to mieszkańcom Grodziska, którzy zachowali go w pamięci. Dla mnie Dziadek pozostanie takim, jakim go widziałam przy biurku, nad rękopisem podręcznika, kiedy zdejmując okulary, przeciera dłonią zmęczone oczy i mówi, co jeszcze powinnam przeczytać, bo on sam przecież wszystkiego nie wie, a właściwie to mało wie…

                    Byłam u Dziadka w ostatnich latach jego życia, kiedy już nie wychodził z domu, pokonany chorobą i załamany śmiercią żony. Sam już nie czuł się na siłach, ale skierował mnie do jednego ze swoich uczniów. Bo poczuwał się nadal do opieki nade mną.

                    W październiku 1979 roku na pogrzebie Dziadka w jego rodzinnym Grodzisku spotkali się niemal wszyscy jego uczniowie. Nie dostaliśmy żadnych oficjalnych zawiadomień, wieść leciała telefonami od jednego do drugiego: „Dziadek umarł. Przyjeżdżasz na pogrzeb?”.

                    Przyjechaliśmy. Bez delegacji, bez zwrotu kosztów, bez zaproszeń. To też coś znaczy. Podobnie, jak znaczy coś, kiedy teraz, po tylu latach, kiedy nie jestem zbyt zadowolona z wykonanej pracy, wydaje mi się, że znów słyszę te uprzykrzone słowa Dziadka: „panno Ottenbreit, przecież panią stać na więcej”.

         

         

        Wanda Ottenbreit (15.02.1924-17.12.1992)

        Asystentka Profesora

        Wykładowca matematyki WSP Rzeszów

         

         

        Życiowe Credo Franciszka Leji

        „Jesteśmy jeden dla drugiego”

         

         

        Napis z tablicy grodziskiego cmentarza:

         

        „Śp Franciszek Leja

        1885-1979

        Wielkiej sławy matematyk

        Profesor

        Uniwersytetu Jagiellońskiego

        Jagiellońskiego Politechniki Warszawskiej

        Współtwórca Polskiego Towarzystwa Matematycznego

        Nauce dał nowe pojęcia i metody,

        Studentom znakomite podręczniki.

        Tu wyrósł i tu chciał spocząć”. 

         

                    Niewiele mówi to o życiu człowieka potrafiącego spożytkować każdą minutę i nadać sens przemijającej chwili. Żmudną pracą i osobistym wyrzeczeniem zdobywał szczyty wiedzy wspinając się krok za krokiem, nie zatrzymując nigdy. Był nie tylko naukowcem. Przede wszystkim był wychowawcą, który podejmował wysiłki, by dać szczęście innym. Nie pozwolił nigdy, by ktoś kto przyszedł do Niego odszedł nie stawszy się lepszym. Młodzież, którą uczył otaczał nie tylko swoją troską, lecz również poświęcał jej swoje serce. Rozumiał jej problemy, gdyż sam ich doświadczył. Droga z Grodziska na Sorbonę nie była łatwa. Musiał stawiać czoło życiu dzień po dniu. Swe wspomnienia spisał w pamiętniku „Dawniej było inaczej”. Z niego pochodzą cytaty zawarte w niniejszym artykule.

                     Urodził się 27 stycznia 1885 roku we wsi Grodzisko Górne na terenie tzw. Zaborcza. Grodzisko wówczas (za czasów austriackich) należało do powiatu łańcuckiego. Obecnie wieś ta położona jest między Przeworskiem i Leżajskiem. Jego rodzice Jan i Elżbieta, uprawiali gospodarstwo, które musiało wyżywić liczną rodzinę (F. Leja miał jednego brata i cztery siostry). Mimo trudnej sytuacji materialnej rodzice postanowili jednego z synów wykształcić, by w przyszłości został księdzem. Wybór padł na starszego syna – Józefa. Józefowi żal było opuszczać wsi, którą lubił, dlatego naukę w mieście kontynuował młodszy brat Franciszek. Warunkiem przyjęcia do gimnazjum było ukończenie czterech klas szkoły powszechnej. W związku z tym, że grodziska szkoła była 3-klasowa, do klasy czwartej uczęszczał do odległego o 8 km Leżajska. „Z rocznego pobytu w szkole w Leżajsku niewiele zdołałem zapamiętać, chyba to, że nauka nie sprawiała mi trudności, że tęskniłem za wsią i za Zaborczem, i że nieraz byłem głodny”.

                    Po otrzymaniu świadectwa ukończenia klasy czwartej zdał egzamin wstępny i droga do szkoły średniej była otwarta. W tym czasie istniały dwa typy szkół średnich: 8-letnie gimnazjum zwane często szkołą łacińską, gdyż wśród przedmiotów nauczania była przewaga łaciny i 7- letnia szkoła o kierunku technicznym zwana szkołą realną. Jeżeli ktoś niezamożny decydował się posłać syna do szkoły średniej, to wybierano zazwyczaj gimnazjum z tą myślą, by w przyszłości został księdzem. W przeciwieństwie do szkół powszechnych nauka w gimnazjum nie była bezpłatna. Należało opłacić czesne, stancję, wyżywienie, mundurek i książki. Rodziców Franciszka nie stać było na uiszczenie wszystkich opłat. Ulgą w wydatkach na kształcenie syna było stypendium ks. Cz. Kaczorowskiego. (Ks. Czesław Kaczorowski żył w latach 1821-1884. Przez kilkanaście lat był wikarym w Grodzisku. Prawdopodobnie cały swój majątek przekazał kapitule przemyskiej z przeznaczeniem na zapomogi dla młodzieży grodziskiej studiującej w szkołach średnich i wyższych). Mimo to musiał i tak F. Leja dorabiać korepetycjami udzielanymi uczniom niższych klas tego samego gimnazjum. „Bursa gimnazjalna, w której się stołowałem była niewielka. Wikt w niej był skromny. Po obiedzie często byłem głodny. Pamiętam dyskusję przy wspólnym stole nad zagadnieniem, czy należy jeść szybko, czy powoli, by nasycić się podawanymi potrawami. Ostatecznie mieszkający w bursie ośmioklasista zawyrokował, że należy jeść szybko, bo potrawy nie ułożone mają większą objętość i mogą wypełnić żołądek”.

                    Tak minęły lata 1896 – 1904 w Gimnazjum CK w Jarosławiu. Zawiedzeni rodzice, że syn nie chce być księdzem odmówili finansowego wsparcia w dalszej nauce. Z pomocą przyszedł mu ówczesny proboszcz Grodziska ks. F. Świerczyński, który postarał się o wyższe stypendium im. ks. Kaczorowskiego.

                    Od 1904 roku F. Leja studiował na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie na wydziale filozoficznym. Egzaminów wstępnych nie było, każdy absolwent gimnazjum, mający świadectwo dojrzałości miał prawo studiować. „ W czasie moich studiów we Lwowie często było głodno i chłodno. Pobierałem wprawdzie co miesiąc 20 koron zasiłku im. ks. Kaczorowskiego ale na opłatę mieszkania, żywność i czesne trzeba było co najmniej trzy razy więcej zarobić. Różne były moje prace zarobkowe. Do najczęstszych należały lekcje w domach prywatnych. Przez pewien czas pracowałem jako mierniczy Urzędu Miar i Wag we Lwowie i jeździłem do okolicznych browarów do mierzenia i cechowania nowych beczek na piwo.

                    Na zlecenie ówczesnego kanonika kapituły lwowskiej, ks. Adama Sapiehy, późniejszego kardynała krakowskiego, zbierałem przez szereg miesięcy w bibliotekach lwowskich materiały do historii kościoła katolickiego w zaborze pruskim w czasach Bismarcka. Do innych moich zajęć należała praca księgowego administracji jednego z tygodników lwowskich, nadto praca z założycielem fabryki tutek we Lwowie”. W roku 1909 złożył egzamin na nauczyciela matematyki i fizyki w szkołach średnich. Pracował w gimnazjum w Bochni, w Krakowie. Profesor K. Żorawski po zapoznaniu się z artykułem Leji” Pierwsze zasady geometrii nieeuklidesowej” zaproponował mu roczne stypendium Akademii Umiejętności. W 1912 roku wyjechał do Paryża, gdzie na Sorbonie studiuje matematykę. „Rolę ambasadora polski w Paryżu pełnił wówczas Władysław Mickiewicz, syn Adama. Zgłosiłem się do niego z listem od sekretarza Akademii Umiejętności w Krakowie i zostałem zaproszony na popołudniowe herbatki u Mickiewiczów”.

                    W 1916 roku uzyskał doktorat w Uniwersytecie Jagiellońskim. Łączył pracę naukową (był asystentem i przygotowywał się do habilitacji), zawodową (był nauczycielem w V gimnazjum w Krakowie). W 1924 roku z tytułem profesora nadzwyczajnego objął Katedrę Matematyki na Wydziale Chemii Politechniki Warszawskiej. Po 12-letnim pobycie w Warszawie wracał do Krakowa i objął Katedrę Matematyki w Uniwersytecie Jagiellońskim. Z Krakowem związał się do końca życia.

                    Tutaj 6 listopada 1939 roku wraz ze 183 profesorami Uniwersytetu i AGH został podstępnie aresztowany przez gestapo w Collegium Novum i wywieziony do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen.

                    „Celem aresztowań w Uniwersytecie było oczywiście tępienie inteligencji w Polsce. Toteż po przetrzymaniu naszej grupy najpierw w Krakowie, a później we Wrocławiu gestapo krakowskie dowiozło nas do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen na północ od Berlina w końcu grudnia 1939 roku. Obóz nadawał się do wytępienia aresztowanych. Z naszej grupy krakowskiej w ciągu 2 miesięcy zmarło 12 profesorów.”

                    Do Krakowa wrócił zwolniony (po interwencjach papieża i króla Szwecji) w maju 1940 roku. Uzyskał zezwolenie gestapo na wyjazd wraz z żoną do Grodziska, gdyż po zamknięciu Uniwersytetu był bez środków do życia. Grodziszczanie przez całą okupacje organizowali pomoc dla Profesora i jego żony. Franciszek Leja prowadził tajne nauczanie i pisał podręcznik „Rachunek różniczkowy i całkowy” dla studentów matematyki w szkołach wyższych. W styczniu 1945 roku zaraz po oswobodzeniu Krakowa zgłosił się do pracy w Uniwersytecie Jagiellońskim gdzie zajął się odbudowaniem Instytutu Matematycznego. Mimo przekroczenia wieku pracował w Uniwersytecie do 1960 roku, kiedy to przeszedł na emeryturę. Jego pierwszą asystentką była dr Wanda Ottenbreit (pracownik naukowy WSP w Rzeszowie).

                    Zmarł mając prawie 95 lat 11 października 1979 roku. Zgodnie z życzeniem pochowano Go na grodziskim cmentarzu.

                    Franciszek Leja napisał wysoko ocenione przez wykładowców popularne wśród studentów uniwersyteckich i politechnicznych podręczniki: „Rachunek różniczkowy i całkowy”, „Geometria analityczna”, „Funkcje zespolone”.

                    Ponadto opublikował 100 prac naukowych i artykułów.

        Profesor Józef Siciak (Instytut Matematyki UJ) – uczeń i następca profesora Leji – w referacie „Kilka uwag do dziejów analizy zespolonej w Krakowie” napisał: „Badania naukowe F. Leji dotyczyły bardzo konkretnych ważnych problemów. Miał doskonałe wyczucie tego, co w matematyce Mu współczesnej było istotne i aktualne. Właśnie to wyczucie doprowadziło Go do zaoferowania matematyce ważnego pojęcia grupy topologicznej. Dzięki niemu już w latach dwudziestych jako jedyny matematyk w Polsce podjął prace badawcze z zakresu teorii funkcji analitycznych wielu zmiennych zespolonych, która w owym czasie była dopiero w powijakach”.

                    Osiągnięcia profesora nie są dokładnie znane w Grodzisku. Mieszkańcom Grodziska Franciszek Leja jawi się jako szczupły, średniego wzrostu pan, który latem rokrocznie spacerował po rodzinnym Zaborczu. Jawi się jako opiekun i mecenas zdolnej młodzieży. Jemu możność kształcenia zawdzięczają członkowie bliższej i dalszej rodziny, sąsiedzi, zdolni Grodziszczanie.

                    Małżeństwo Janina i Franciszek Lejowie było bezdzietne. Ich jedyny syn zmarł nie przeżywszy roku. Adoptowali 9-letniego Jana Leję (bratanka) i jego młodszego brata Stanisława. Obaj chłopcy ukończyli przed wojną gimnazjum, przeszli z armią gen. Andersa pół Europy i zostali na Zachodzie. 75 letni Jan jest profesorem mineralogii w Vancuver (jego życie opisuje Alick Dovling „Janek a story of survival”), zaś Stanisław matematykiem- profesorem w Calamascu.

                    Mimo, iż Jan i Stanisław zostali w Ameryce Profesor nie był sam. Zaopiekował się Romanem Danakiem, wnukiem siostry, który po rozstrzelaniu ojca w 1944 roku (w odwecie za wysadzony most w Tryńczy) został w wieku 10 lat sierotą. W dokumentach znajduje się list do Urzędu Parafialnego w Grodzisku, w którym F. Leja w latach międzywojennych zobowiązuje się wpłacać 50 zł miesięcznie na zasiłki dla uzdolnionej, lecz niezamożnej młodzieży odbywającej studia. Ofiarował Uniwersytetowi Jagiellońskiemu 200.000 zł (na kilka lat przed śmiercią) na stypendia dla wyróżniających się studentów matematyki.

                    Był człowiekiem głębokiej kultury wewnętrznej. Przez całe życie dyskretnie służył swojemu rodzinnemu środowisku. Z jego inicjatywy w 1910 roku powstała też spółdzielnia mleczarska, a w1912 roku orkiestra włościańska. W tym roku przypada 19 rocznica śmierci Franciszka Leji. Warto przypomnieć, że w Jego osobie słowa Platona są nadal aktualne: „Dzięki wykształceniu matematycznemu umysł ludzki może poznać nie tylko przedmioty realne, ale także świat idei. Dlatego, każdy kto chce zasłużyć na nazwę człowieka powinien poznać matematykę”.

        Jadwiga Gwóźdź

         

         

        Stanisław i Jan Leja –adoptowani synowie Profesora

         

            Spotkanie uczonych polskiego pochodzenia zaczęło się dokładnie w tym samym dniu -29 czerwca – w którym przed 33 laty Stanisław Leja rozpoczął swą wojenna tułaczkę. Magister filozofii, matematyk z dyplomem Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie, przebywał najpierw w głębi Związku Radzieckiego. Potem trasą przez Iran, Irak, Palestynę i Egipt – pospieszył do Włoch. We Włoszech uczył w liceum kupieckim, potem dostał urlop do Palestyny, gdzie znajdowała się żona, tamże (w Jaffie) urodził im się syn Janusz –Tadeusz. Aż do roku 1947 uczył młodsze ochotniczki w Nazarecie matematyki. Kiedy tę szkołę przeniesiono do Foxley w Anglii, Stanisław Leja przeniósł się tam razem z nimi. Na Uniwersytecie Londyńskim pobierał lekcje angielskiego i aż do 1951 roku uczył w gimnazjach.

                    Jesienią tego roku wylądował w Ameryce, spotykając się z twardym życiem twarzą w twarz. Magister filozofii pracuje najpierw jako farbiarz włóczki w firmie szwajcarskiej, bezpośrednio potem w Buffalo – w młynie. W 1953 roku został asystentem na Cornell Uniwersity – Itaka, New York. Po dwóch latach obronił pracę doktorską (Odwracanie funkcji z wymiernym jądrem).

                    W 1957 przeniósł się do Western Michigan Uniwersity Kalamazoo, tamże do tej chwili jest profesorem matematyki, wybitnym dydaktykiem, przewodniczącym komisji egzaminacyjnej na stan Michigan. Celem tej komisji jest organizowanie konkursowych egzaminów dla młodzieży gimnazjalnej, łowienie talentów (przewiduje się wysokie nagrody, 1,5 tys. dolarów dla najzdolniejszych i najlepiej przygotowanych).

                    W ciągu tych 34 lat tylko 7 razy i to na krótko, spotkał się ze swoim bratem, Janem. Najdłużej widzieli się w czasie naszego spotkania uczonych, mieszkając w jednym pokoju hotelowym w Cracovii.

                    Jan Leja pierwszy etap wojny miał prawie identyczny jak brat. Gdy był na półmetku studiów hutniczych na AGH, wybuchła wojna. Jesienią 1939 znalazł się w ZSRR, przedtem w mundurze odbył kampanię wrześniową. Nie przeczuwał nawet, że zobaczy się z bratem Staszkiem na krótko w Iraku. Potem, wraz z 12 tys. żołnierzy popłynął do Londynu via Ameryka Południowa, Afryka, Karaiby, Islandia. Cały czas byli ścigani przez niemieckie łodzie podwodne.

                    W Szkocji przeszedł przeszkolenie spadochronowe. Jednocześnie jako eksternista studiował każdego dnia, a raczej nocy, oczekując odlotu do polski. Zrobił dyplom hutnika, zdobył stypendium doktorskie.

                    Wojna skończyła się, dowództwo odesłało go do obozu wojskowego. W 1947 – demobilizacja. Nie dostał pracy w zawodzie hutnika, jako chemik więc rozpoczął robotę dla firmy południowo-afrykańskiej. W 1940 wyjechał powtórnie, tym razem do południowo-zachodniej Afryki, do kopalni Abenab k. Tsumeb. Tam budował fabryki, był szefem badań i produkcji.

                    Po trzech latach rezygnacja, powrót do Anglii. Cambridge – doktorat z chemii koloidów w 1954. Został pracownikiem naukowym na uniwersytecie. W 1957 wyjechał do Kanady (do Edmonton w prowincji Alberta). Tam był asystentem, potem, w 1963, został profesorem metalurgii. Następnie –stypendia naukowe w Nowym Jorku i Berkeley. Po powrocie z Kalifornii już jako ojciec sześciorga dzieci, przeniósł się do Vancuver (British Columbia, Canada), nad Pacyfik.

                    Posiada około 40 prac z zakresu chemii powierzchniowej i jej zastosowań do przeróbki minerałów. Przez trzy lata (68-71) był członkiem Rady Narodowo-Badawczej. W okresie obchodów 100-lecia Kanady otrzymał zaszczytne ordery tego kraju. Jest szanowany jako wybitny znawca w zakresie swej specjalności. Pomaga naszym stażystom i stypendystom w Kanadzie. Mieszka w odległości ok. 5000 km od swego brata Stanisława. Ponieważ obaj są bardzo zajęci, kontaktują się niemal wyłącznie telefonicznie…

         

        „Przekrój” Nr. 1478 z 5 sierpnia 1978. Wydawca: RSW

        „Prasa –Książka-Ruch”. Kraków ul. Wiślana 2